Dramat "Black Mirror". Przyszła "Miłość, Śmierć i Roboty" i zrobiła to lepiej
Jeśli lubicie dystopijne wizje przyszłości, nowe technologie i niespodziewane twisty fabularne, to możecie już olać "Black Mirror". Bo na Netflixa przyszło coś lepszego - "Miłość, Śmierć i Roboty".
Historyjki różnią się od siebie także stylistyką - "Miłość, Śmierć i Roboty" to rozpostarty, wizualny wachlarz od 2D aż do 3D. Odcinki są krótkie, trwają przeciętnie 10-15 minut i nie wloką się jak niektóre epizody "Black Mirror (patrzę na ciebie, "Nosedive"!).
Nie ma tu też takiego manipulowania emocjami widza. Nikt nie pokazuje biednego, zahukanego typa, którym wszyscy pomiatają, więc trzeba mu współczuć, tylko po to, by za chwilę się okazało, że to psychopata męczący klony współpracowników w wirtualnym świecie, I CO TERAZ, NADAL MU WSPÓŁCZUJESZ? A pesymistyczne wizje przyszłości, jeśli się pojawiają, nie mają na celu wywołania reakcji "O Jezu, trzeba uważać z tą technologią!" albo "Daje do myślenia..." u osób, które nigdy nie przeczytały żadnej książki SF.
"Miłość, Śmierć i Roboty" to po prostu dobra rozrywka dla fanów tego, co najlepsze w popkulturze.
Jeśli was to nie przekonuje, a jaracie się Dużymi Nazwiskami - producentem wykonawczym "Robotów" jest David Fincher.
Jeśli nadal was to nie przekonuje, a jesteście patriotami, tropiącymi swojsko brzmiące nazwiska na liście płac 200 tysięcy osób pracujących przy filmach Marvela - odcinek "Rybia noc" zrobiło polskie studio Platige Image.
To jest ASZdziennik. To nie jest tekst sponsorowany, po prostu "Miłość, Śmierć i Roboty" są spoko i lubimy szkalować "Black Mirror".