7 zdań malkonenta po Open'erze, które doskonale wyrażą twoje myśli po festiwalu

ASZdziennik
Wróciliście z Open'era i podobało się wam aż za bardzo? Wróciliście z Open'era i już go nienawidzicie? Nie byliście na Open'erze, ale chcecie trochę poudawać? Mamy coś specjalnie dla was.
Fot. 123rf.com / Agencja Gazeta / Jan Rusek
Oto siedem zdań, dzięki którym możecie narzekać na tegoroczny festiwal Open'er.

1. To już nie ten festiwal, co kiedyś. Open'era zżerają procesy orendżyzacji i utaconafidowienia, przez co hołduje miałkim gustom mainstreamu przez zbrunomarsowienie.

Pamiętacie, jak na Heinekenie 2006 bawiliśmy się do popularnych zespołów z 2006 roku? To już przeszłość. Na Open'erze w 2018 roku nastawiona na masówkę młodzież bawi się już tylko do zespołów popularnych w 2018 roku. Tam, gdzie honoru polskiej muzyki bronił Hariasen i Renton, dziś słychać już tylko Taconafide i Trupę Trupa. Dlatego pytam Mikołaja Ziółkowskiego: gdzie jest muzyka całkowicie oderwana od trendów, która zbudowałaby przyszłość festiwalu na 30- i 40-latkach?


2. A wyobrażasz sobie, że Dawid Podsiadło nie chciał zrobić sobie ze mną selfie?

Co za bezczelny, małomiasteczkowy typ. Nie po to płaciłam 600 złotych za karnet i 3000 zł za iPhone'a, żeby teraz szanować czas wolny artysty między koncertami. Wiesz co? Napiszę o tym na Fejsie. Niech "Gazeta Magnetofonowa" się dowie, co za potwór kryje się za tym niepozornym wąsem.

3. Open'er to już nie jest festiwal muzyczny. To jest jedna wielka strefa jelenia, gdzie koncerty są tylko dodatkiem do drineczków, bezglutenowego vegeburera i kubka japońskiej matchy za 20 złotych.

Za moich czasów przemycało się gorzką żołądkową w śpiworze i przez cztery dni racjonowało puszkę pasztetu podlaskiego, który na polu namiotowym był krytpowalutą naszych czasów. A teraz wymyślili opaski płatnicze, kotlety ciecierzycowe i fancy drinki ze słomeczką. Nie zna Open'era ten, kto nigdy nie zgubił pliku kuponów płatniczych po 3 zł, nie zniszczył się śmieciowym jedzeniem oraz odwodnieniem organizmu. Oświetlone toi-toie są dla słabych.

4. Gorszej pogody być nie mogło. Gdyby uczciwie popadało i solidnie zwilżyło glebę, ostatniego dnia nie wdychalibyśmy tego kurzu i moglibyśmy wyciągnąć wreszcie kurtki przeciwdeszczowe i zaprezentować się w Hunterach.

Ciepło wspominasz te ulewy z Open'era 2012 i zapach błota, które oblepiło twój namiot i na trasie namiot-prysznic zassało pod ziemię klapki po kolana. Wtedy to nawet "Jareeeek!" jeszcze śmieszyło.

5. Festiwalowicze coraz gorsi. Jak miałem 18 lat, na Open'era jeździliśmy z "Glissando" pod pachą i na parkingu słuchaliśmy do rana oratoriów Pendereckiego. W zadumie. A teraz co? W głowie im tylko moda i foteczki!

Panoszy się to między Tentem a Alterem i ma czelność wyglądać prześlicznie w tych kolorowych ciuchach, wiankach, koralikach i kryształkach na twarzach. I pod scenę się pcha, zamiast dać odpocząć plecom i rozożyć się wygodnie przed telebimem. Za moich czasów przepychało się przez tłum jakby łagodniej i tylko na godne tego koncerty. Magiczne chwile uwieczniało się malując je wspomnieniami, a nie filtrem z Instagrama.

6. Wszędzie głośno, harmider, rwetes, światła, tłumy ludzi, tłok i ścisk. Po godzinie głowa boli, a czterech dni nie idzie wytrzymać.

Fatalna organizacja. To skandal, że nawet na wyprzedanym co do ostatniego biletu masowym festiwalu z Bruno Marsem i Gorillaz, na którym coś dla siebie znajdzie i 15-latka oczarowana głębią metafor Taconafide, jej 28-letni brat zafascynowany Davidem Byrnem, a także ich rodzice, których przyjechali Depeche Mode a zostali do Post Malone'a, są kolejki i nie można liczyć na kameralną atmosferę i chwilę samotności. Co gorsza, organizator za rok będzie liczył na podobny sukces frekwencyjny i znowu to zrobi. Quo vadis, Open'erze?

7. Najgorszy festiwal ever. Za rok nie jadę.

A i tak pojedziesz. I tym razem karnet Early Bird kupisz już we wrześniu.

To jest ASZdziennik, ale to prawda o Open'erze.