Było sobotnie popołudnie. Marissa właśnie wróciła z siłowni, która dawała jej poczucie względnej kontroli nad własnym życiem. A było ono dość zadowalające: miała pracę, której nie nienawidziła, psa, który tylko czasami rozrywał jej buty na strzępy, i kochającą dziewczynę, z którą planowała się zestarzeć, pod warunkiem, że przestaną poruszać temat dzieci.
Ten wieczór miała mieć tylko dla siebie; po powrocie do domu zaczęła przygotowywać relaksującą kąpiel z bąbelkami pachnącymi kadzidłowcem i lawendą, a gdy wanna wypełniała się wodą i pianą, Marissa zalała kubek z czekoladą do picia gorącym mlekiem. W łazience czekał już na nią laptop z najnowszym reality show, przy którym nie trzeba myśleć, wystarczy być.
Mimo tak skrupulatnych przygotowań i idealnej organizacji czasu kobieta wyczuwała jednak w powietrzu coś niepokojącego, jakby bez względu na jej starania wkrótce miało nastąpić nieodwracalne.
Z kubkiem gorącego mleka zmieszanego z proszkiem o smaku cukru i kakao Marissa pomaszerowała do łazienki. Woda wciąż lała się litrami do głębokiej emaliowanej kadzi, ale dziś nie należało do środowiska i do planety. Dziś należało do Marissy.
Trzydziestodwulatka odstawiła kubek na półkę przy umywalce i zaczęła zdejmować z siebie kolejne warstwy ubrania.
Kiedy wreszcie zdjęła skarpety, ostatni bastion wstydu, niecierpliwie i może nieco bezmyślnie włożyła rękę do coraz wyższego słupa wody, aby sprawdzić temperaturę przed całkowitym zanurzeniem się w relaksie.
Marissa pisnęła z bólu, szybko wyjmując dłoń z rozżarzonej cieczy. Jej szybki gest będący odruchem bezwarunkowym sprawił, że na podłogę wyprysnęło trochę wody. „Na pewno nie zapomnę tego wytrzeć", pomyślała, jak to miała w zwyczaju, choć głęboko pod mostkiem poczuła znów ten sam niepokój, lęk, może... obsesję? Intuicja podpowiadała jej bowiem, że nie może ufać ani swojej pamięci, ani mokrej podłodze w łazience, ale kobieta postanowiła ją zignorować.
Przez kolejną godzinę sączyła wielki kubas parzącej podniebienie czekolady, oglądając program reality show o parach z innych reality shows, które walczą o tytuł najprawdziwszej miłości na ekranie (i o sto tysięcy dolarów, chyba że zdradzą swojego partnera w wyzwaniu, w którym mogą indywidualnie wygrać dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, na co wielu się kusi, wychodząc z założenia, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu).
Wreszcie nadeszła pora wynurzyć pomarszczone palce u rąk i stóp z oderwanego od rzeczywistości zbiornika, włożyć świeży dres i ciepłe skarpety w świnki i kontynuować wieczór, w którym dalej nie będzie myśleć o wychowywaniu dzieci czy o potrzebie załatwienia psu behawiorysty. Dziś nie należało do natrętnych myśli o tym, że rozpada się jej życie. Dziś należało do Marissy.
Kobieta powoli i ostrożnie wstała z wody, myśląc tylko o tym, po jakim czasie od przypadkowej śmierci przez poślizgnięcie się i uderzenie głową o kant wanny zostałoby znalezione jej ciało i co przez ten czas działoby się z pieskiem, który przecież musi wyjść na spacer. Czy Bruno byłby zmuszony do kiszenia się we własnych ekskrementach na 30 metrach kwadratowych, podczas gdy jej nieruchome truchło zaczynałoby cuchnąć, leżąc w kałuży na pół zaschniętej, klejącej krwi, jaką zna z CSI: Kryminalnych zagadek Miami?
Chwyciła ręcznik. Wciąż myśląc o sposobach, na jakie może umrzeć, narażając funkcjonariuszy służb porządkowych na widok jej nagiego, pomarszczonego od wody ciała, złapała równowagę. Wytarła jedną stopę i ostrożnie położyła ją na dywaniku obok wanny. Wytarła drugą stopę i odetchnęła głęboko, stając na własnych nogach, znów bezpieczna (aż do kolejnej kąpieli).
Rozejrzała się po łazience. Wygląda na to, że pluskając się w wannie, rozchlapała dużo więcej wody, niż jej się wydawało. „Na pewno nie zapomnę tego wytrzeć", pomyślała raz jeszcze, tłumacząc sobie, że nie można przecież zapomnieć o pięciu kałużach rozlanej wody na płytkach.
Marissa podreptała boso do sypialni, nie mogąc się doczekać uczucia świeżego, miękkiego dresu na swojej skórze. Na grzejniku wisiały przygotowane przez nią wcześniej puchate skarpety. To będzie wspaniały wieczór, pomyślała.
Wsunęła na siebie ubranie, które równie dobrze mogłoby być owieczką zrodzoną z obłoków. Zaciągając najpierw pierwszą, a potem drugą skarpetę na wierzch nogawek, była już gotowa na kolejny odcinek Real-ish Love.
Odpychając od siebie wszelkie negatywne myśli (dziś należało do Marissy), pomaszerowała do łazienki, aby odnieść ręcznik i zabrać czekający na nią laptop. Nic nie zepsuje jej tego wieczoru.
Pewnym krokiem weszła do środka i zawiesiła ręcznik na tym samym wieszaku co zawsze.
Już miała sięgać po swój zasłużony komputer, który najlepiej sprawdzał się jako przeglądarka internetowa, kiedy nagle poczuła na swojej stopie niepokojące zimno.
Nie, nie, nie, powtarzała sobie w myślach. To nie tak miało być.
I choć wiedziała, że ludzie nie mają w skórze receptorów wilgoci, to ucisk w mostku mówił jej to, z czym nie chciała zmierzyć się przez całe popołudnie: przez temperaturę i dotyk stawanie skarpetką w kałuży jest prawdopodobnie tak samo przerażające, jak gdybyśmy mieli te dodatkowe receptory. I właśnie jej się to przydarzyło.
W ułamku sekundy Marissa zmierzyła się z całym spektrum emocji: od zaskoczenia, przez strach, złość, irytację, rozczarowanie, aż po akceptację swojego marnego losu.
„Oczywiście" – prychnęła pod nosem, w sumie nic nie mówiąc na głos, bo nie miała w zwyczaju mówić do siebie. I choć nie formułowała swoich myśli słowami, a raczej ideami, bardzo wyraźnie zaświtała jej w głowie idea bycia leniwą i głupią egoistką, której nie dość, że szkoda pieniędzy na behawiorystę i szkoda życia na dzieci, to która w dodatku nie może nawet wytrzeć podłogi, kiedy jest mokra, bo woli oglądać programy o idiotach.
I choć wieczór toczył się dalej, Marissa już nigdy nie była taka jak wcześniej.
I już nigdy nie zapomniała, że uczucie wygody i ciepła zawsze, zawsze mija.
To jest ASZdziennik. Wszystkie cytaty i wydarzenia zostały zmyślone.