Jest lato, a erotyczna trylogia Blanki Lipińskiej „365 dni” już się skończyła. To sprawia, że Polska stoi przed wielkim dylematem: co tu czytać na leżaku, kiedy ma się ochotę na książkę o prawdziwych ludziach ceniących pieniądze, władzę i mocny dotyk? Zaczekajcie, nim sięgniecie po zagraniczne powieści. Mamy dla was coś bardzo podobnego. No i Wy pomożecie nam to pisać:)
Oto ASZdziennikowe dzieło „366 dni” na motywach powieści „365 dni” Blanki Lipińskiej. Śmiała, obrazoburcza opowieść, w której tak samo jak w oryginale pada wyraziste słowo na „ku...”. Tylko, że tym razem to mafioso będzie bezwolną ofiarą:)
Zapraszamy.
366 DNI. POCZĄTEK
– Nie obchodzi mnie, co mówią wasi analitycy – warknęłam przez zaciśnięte zęby i omiotłam wzrokiem salę konferencyjną. – Wchodzimy do Chin za dwa tygodnie jak Federico do wanny.
Ktoś próbował jeszcze protestować, że zezwolenia, etykiety, dostawcy, ale uciszyłam to jednym machnięciem ręki.
– Basta. Powiedziałam.
W swoim biznesie nie potrzebowałam jakichś wykresów. Analizy-sranalizy, wystarczyła mi moja intuicja i charyzma. Nie bez powodu mówiono o mnie, że jestem królową branży przetwórstwa warzywnego. Naprawdę nią byłam. A każdy, kto to kwestionował, już dawno skończył w przetwórstwie owocowym.
Miałam też sześciopak jak Chodakowska, instagramową urodę i zajebiste ciuchy, których nie kupowałam w polskich butikach jak biedak, tylko jeździłam po nie do Paryża i Rzymu. Od zera stworzyłam swoje imperium koncentratów spożywczych, stajac się potentatką na światową skalę. Prowadziłam też firmowego bloga, więc byłam też pisarką, i jeszcze nie urodził się taki laureat Nike, który by potrafił mnie przegadać. Biedny Jarek Rymkiewicz raz rzucił mi publicznie wyzwanie. Jak z nim skońcyłam, przez trzy lata nie był w stanie niczego napisać.
Miałam mózg, miałam ciało, miałam hajs.
Był tylko jeden człowiek, który mógłby oswoić taki koktajl Mołotowa jak ja. Co prawda nie wiedziałam nawet, czy istnieje, ale czułam, że kiedy się spotkamy, przewrócę jego świat do góry nogami.
To było kilka lat temu, po wypadku w czasie intensywnego clubbingu w klubie Czekolada, kiedy po zbyt wielu caipiroskach wypieprzyłam się na swoich szpilkach od Jimmy’ego Choo i zaryłam głową w kant baru. Najlepsi lekarze cudem odratowali mnie od śmierci. I właśnie wtedy przeżyłam swoją wizję.
Wysoki, barczysty brunet o pełnych ustach. Pamiętałam tę wizję tak, jakbym miała ją wczoraj: jego świetnie skrojony garnitur, rozpiętą na trzy guziki koszulę, przeszywające czarne tęczówki.
Pamiętałam też jego idealnego kutasa – nie za dużego, ale grubego jak moja ręka. Kutasa, którego szukałam od lat. Zatrudniłam najlepszych artystów, żeby odwzorowali w sztuce to dzieło natury. Cały mój apartament na Złotej zdobiły podobizny tego cudu anatomii. Jedną jego rzeźbę w skali 1:1 trzymałam na kominku, a drugą w pierwszej szufladzie szafki nocnej. Trochę czekałam na wiernie oddane klamki, ale warto było.
Nie wiedziałam tylko, gdzie jest jego właściciel, ale coś tak czułam, że ma na imię Federico, jest 29-letnim brunetem, nie lubi zielonych szparagów, mieszka w Palermo przy Via Roma i możliwe, że spotkam go już niebawem. A wtedy on pozna, co to znaczy namiętna Słowianka.
Do swojego mieszkania w Sopocie wracałam z Warszawy samolotem. Moje myśli nadal zaprzątał tajemniczy mężczyzna z wizji, a w dodatku podana w biznesklasie kanapka zapachniała mi świeżym pomidorem i bazylią. Ten zapach zawsze podniecał mnie do białości. Wielokrotnie czułam go w swoich zakładach produkcyjnych. Pachniał pieniędzmi, możliwościami, potencjałem. Pachniał… mną. Poczułam, jak moja łechtaczka nabrzmiewa, i stwierdziłam, że marzenia marzeniami, ale kobieta też czasami musi sobie ulżyć.
Młody steward, który podawał mi kanapkę, miał ładną buzię. Byłam zdrową babką, więc tyle mi wystarczyło, żeby złapać go za ramię i zaciągnąć do samolotowej toalety.
– Uklęknij – rozkazałam. Widziałam, że śliczny chłopak jest przerażony, ale to tylko mnie nakręciło. Lubiłam, kiedy się bali. Lubiłam widzieć w ich oczach łzy bólu i niemą prośbę. Co nie znaczy, że to rozumiałam, bo w końcu byłam mega laską i powinni być wdzięczni.
Spuściłam na podłogę swoje szorty i jednym wprawnym ruchem rozerwałam na sobie koronkowe majtki. Bez słów zgadł, czego od niego chcę, i nie ośmielił się protestować. Zresztą dla pewności przez cały czas trzymałam go za włosy. W sumie obeszłam się z nim łagodnie – kiedy skończyłam, poklepałam go po głowie i dałam stówę, bo mój orgazm jak zwykle przyszedł jak tsunami i trochę zaświnił mu mundurek LOT-u. Postanowiłam, że następnym razem wyciągnę z kabiny pierwszego pilota.
A pół godziny później, już po lądowaniu, zobaczyłam jego. Mojego mężczyznę ze snów.
Szedł przez terminal lotniska im. Lecha Wałęsy. Wysoki, czarnowłosy, umięśniony jak gladiator. Mówił po włosku i przeszedł tak blisko, że zobaczyłam nawet włosy na jego klacie między rozpiętymi trzema pierwszymi guzikami koszuli. Ktoś powie, że to moda jak z disco w Mikołajkach, ja powiem, że wyglądał tak hot, że o ja pierdolę.
Nie mogłam go stracić. Na szczęście wiedziałam, jak pociągnąć za odpowiednie sznurki. Wszyscy rolnicy w kraju jedli mi z ręki i nie tylko.
I kiedy sześć godzin później piękny brunet budził się po środkach nasennych w moim apartamencie w Sopocie, z rękami i nogami przypiętymi do czterech kolumn łóżka z baldachimem, już wiedziałam, że go stąd nie wypuszczę.
Bynajmniej przez najbliższe 366 dni.
***
Jak dalej potoczą się losy władczej Polki i uwięzionego Włocha? Kim tak naprawdę jest tajemniczy mężczyzna i jak zareaguje na nową sytuację? Czy bohaterów połączy namiętność i dlaczego tak?
Nie jesteśmy samolubni i nie chcemy decydować o tym wszystkim sami. Zależy nam, żeby budować historię o polsko-włoskiej miłości, syndromie sztokholmskim i namiętnym seksie wspólnie z wami! Napiszcie nam w komentarzach, co powinno dalej się stać z dwójką naszych bohaterów.
Bo to od was zależy, czy odnajdą szczęście ;)
To jest ASZdziennik. Tak, ta historia została zmyślona.