
Oprócz sałatki jarzynowej wśród dań zabieranych z domu rodzinnego do mieszkania typu loft znalazł się żurek, bigos oraz sernik, który stanowi pomost pomiędzy daniem a deserem, ze względu na dużą zawartość białka i wapnia. Niektóre z tych precjoz skazane są na spleśnienie w plastikowych sarkofagach Tupperware już w momencie pakowania.
Stracona pozycja żurku wynika z komplikacji wynikających z odgrzewania. Czy w mikrofalówce, czy w garnuszku – trzeba przelać, a przelać, to znaczy trochę rozlać.
Po metabolicznym bizancjum Wielkanocy wynik na wadze może wracać do normy tygodniami. Sernik, pomimo wielu zalet, kojarzy się jednak z ciastem. Z masą, a nie z rzeźbą. Poświąteczni Polacy nie sięgną po niego zbyt chętnie.
Bigos i sałatka jarzynowa to jedyni kandydaci, którzy mają prawdziwe szanse na zostanie dojedzonymi w drugiej turze. Ich specyfika pozwala jeść wprost z opakowań – bez odgrzewania, bez chleba, z pogwałceniem zasad – najlepiej w środku nocy.
Jedyną przewagą sałatki jarzynowej nad bigosem jest obecność majonezu – opium sojowej Warszawy. Przy wielkanocnym śniadaniu jedzą oszczędnie – tylko spróbują, rzucą, że dobra, chociaż ciężka. Do domu wezmą, bo mama się upiera – ale niezbyt dużo, jeden słoiczek, może dwa. W drodze powrotnej, w metrze, staną daleko od ludzi – jeszcze ktoś wyczuje, że w tej torbie tote ze znakiem Narodowego Centrum Kultury czai się jak granat słoik z cholesterolem. A potem, już we wtorek o 2:14 w nocy, zdetonują ładunek – łyżką, na stojąco, w świetle lodówki, ze łzami w oczach. Łzami szczęścia.
Dlatego powtarzam – sałatka jarzynowa ma największe szanse na zostanie dojedzoną w drugiej turze.
To jest ASZdziennik, ale to prawda.