
Fanem "Gwiezdnych Wojen" jesteś, do kina na "Ostatniego Jedi" pójdziesz. Hype i oczekiwania za sobą zostaw, wolny od nich VIII epizod obejrzyj. I pęcherz przed filmem opróżnij, bo długie 2,5 godziny on trwa.
REKLAMA
Przyszłość niewyraźna jest, w ruchu wiecznie, ale jedno akurat bardzo wyraźnie widzimy. Gdy jedną scenę z Leią zobaczysz, o czoło dłonią uderzysz tak mocno, że dźwięk ten do odległej galaktyki się poniesie. Jar Jar Binksa sobie przypomnisz i w myślach za wszystkie niemiłe słowa przeprosisz, bo jednak coś bardziej żenującego w sadze odkryjesz.
Zdecydowanie najgorszy fragment filmu jest to, ale o innych wadach także powiedzmy. O 40 minut za długi "Ostatni Jedi" jest, pierwsza jego część zwłaszcza. Wątek Finna niepotrzebny zupełnie i na siłę dodany, żeby ex-szturmowiec robić co w filmie miał.
Dialogi też kuleją nieco i czytasz to u kogoś, kto szykiem przestawnym mówi. Po trzy razy jedną informację usłyszysz, a stężenie patosu czasem podniesie się bardziej niż midichlorianów w trylogii prequeli. Turbocolę do kina przygotuj i za każdym razem, gdy słowo "iskra" czy "nadzieja" usłyszysz, napij się, a umysłu trzeźwego nie zachowasz.
Nie znaczy to, że "Ostatni Jedi" jasnej strony nie posiada. Akcja więcej zwrotów ma niż lot Sokoła Millennium przez asteroidy. Reżyser z twoimi oczekiwaniami igrać będzie, nie raz zaskoczony zostaniesz. Na pytania z "Przebudzenia Mocy" odpowiedzi inne, niż się spodziewasz, usłyszysz. Albo nie usłyszysz wcale.
Do innych jasnych stron wątek Rey i Kylo Rena należy, bitwy kosmiczne (zwłaszcza jeden skok w nadprzestrzeń) i rasa uroczych, ptakopodobnych Porgów, jeśli o tym, że dla pieniędzy z maskotek stworzone zostały, zapomnisz.
"Ostatni Jedi" najlepszym filmem sagi od czasu "Imperium kontratakuje" z pewnością nie jest. Remake'u "Nowej nadziei" sprzed dwóch lat również nie przebija.
Ale jeśli jeszcze nie byłeś, to i tak pójdziesz i facepalma na scenie z Leią zaliczysz.
To ASZdziennik jest, ale prawda to.
