
REKLAMA
Tegoroczny PES reklamuje się wieloma rzeczami, w tym jedną, którą początkowo przeoczyłem, bo każdy tak pisze, a poza tym kogo obchodzi jakaś tam "adaptująca się do stylu gry sztuczna inteligencja". Za wiele razy to widziałem, żeby uwierzyć.
I dlatego stałem się Legią Warszawa, a PES 2017 Borussią Dortmund.
Pierwszy mecz: 0:2. Drugi mecz: 0:1. Trzeci mecz: 0:2. Widzicie wzór? To zero to ja. Jeszcze nigdy żadna piłka nie dała mi jako graczowi takiego wycisku. Próbowałem grać trójkątem do środkowego napastnika? Konsola zagęściła środek. Przerzuciłem się na zawsze pewne skrzydła, zaraz pojawiło się tam więcej graczy przeciwnika. Za bardzo polegałem na środkowych pomocnikach? PES 2017 zaraz zniszczył moje złudzenia.
Tak samo czuje się Legia w tym sezonie. Teraz ich rozumiem. Sorry, chłopaki, że się z was śmiałem.
W recenzjach często pojawia się wyświechtane powiedzenie, że coś jest Dark Soulsami w swoim gatunku. Assetto Corsa to Dark Soulsy wyścigów, Arma to Dark Soulsy FPS-ów, a Polsat to Dark Soulsy telewizji. Teraz przyszedł czas na Dark Soulsy piłki nożnej.
PES jest bezlitosny nie tylko na boisku. Bezlitosne są też długie czasy oczekiwania na online'owego przeciwnika, bezlitosne są dziury w licencjach (aż dziw, że Polska to nie White Red Republic), bezlitosne są prośby kolegów z PSN, żeby zagrać, gdy ty podnosisz się po porażce na poziomie Regular.
Ale to właściwie bez znaczenia. Bo Dark Soulsy mają to do siebie, że choć niszczą cię na każdym kroku, ty ciągle wracasz. Najpierw z powodu syndromu sztokholmskiego, potem chęci zemsty, a na końcu jako zwycięzca.
Ja i Legia jesteśmy na tym samym etapie.
Ale jeszcze wszyscy zobaczycie!

Autor: Rafał Madajczak (@ojciecredaktor)